Radio Białystok | Felieton | Ciężko być dyrektorem - felieton Adama Dąbrowskiego
Knucie, spiski, intrygi, przekupstwo, kradzieże i zamaskowane osoby na sali rozpraw… Czyżby kolejna mafijna afera ze świadkami koronnymi?
W życiu nie chciałbym być dyrektorem. Przynajmniej, gdybym musiał znosić to, co ta kobieta. Zaczynając od końca, czyli od rozprawy. Ile zabiegów, wyrzeczeń i poświęcenia wymagało, żeby tak się oszpecić? Nie wiem, gdzie znalazła tak skudloną siwo-burą perukę i przeciwsłoneczne okulary, ale faktem jest, że zamiast anonimowości, o którą zapewne jej chodziło, wzbudzała powszechne zainteresowanie.
Pani, która chyba zapomniała, że jej wizerunki nader łatwo znaleźć można chociażby w Internecie, tak przejęła się występem w sądzie, że - jak stwierdził jeden z prawników - nawet świadkowie koronni w sprawach przeciwko mafii są gorzej ucharakteryzowani.
Ale bo i przeciwko mafii zeznawała. To znaczy, wróć. Tak naprawdę to ona jest oskarżona. Wśród ponad siedmiuset zarzutów znaleźć można i korupcję, i dręczenie pracowników ocierające się o mobbing, i oszustwa i kradzież praw autorskich. Ale to tylko według kilkudziesięciu osób, które tak zeznawały, bo sama pani dyrektor… była dyrektor… przedstawiła zupełnie inny obraz rzeczywistości.
Największego pecha miała do ludzi. Nie dość, że objęła kierowanie placówką, której część pracowników od razu była do niej wrogo nastawiona, to potem też szczęścia do personelu nie miała. Co kogoś przyjęła do pracy, to po pewnym czasie okazywało się, że nie daje sobie rady na powierzonym mu stanowisku, nie wykonuje obowiązków, staje się arogancki i zaczyna knuć przeciwko swojej zwierzchniczce.
Przez kilka godzin ze szczegółami opowiadała o kilkudziesięciu osobach jej podległych i na palcach jednej ręki dałoby się policzyć te, wobec których nie miała zastrzeżeń. W tym w jednym przypadku głównie dlatego, że nie wiedziała o kogo chodzi. A ona dla wszystkich była jak… no, może nie matka, ale jak przyjaciółka i powiernica na pewno. Wysłuchiwała ich opowieści o kłopotach ze zdrowiem, o problemach z mężem albo z dziećmi; wysyłała je na szkolenia, awansowała, a nawet bywało, że pomagała w zdobyciu mieszkania. I to wszystko bezinteresownie. Tymczasem one – i to niezależnie czy była to sprzątaczka, pracownica administracji, czy nauczycielka – zazdrościły jej, miały pretensje i knuły przeciwko swojej dobrodziejce. Szczególnie od czasu, kiedy sama stworzyła im do tego warunki, przenosząc z ciasnego, wspólnego pokoju w suterynie do jasnych gabinetów.
Poza wspólnym spiskowaniem przy kawie czy herbacie w tychże gabinetach, indywidualnie już zajmowały się przede wszystkim goszczeniem obcych ludzi, załatwianiem prywatnych spraw, robieniem błędów w powierzanych im zadaniach i samowolnym opuszczaniem miejsc pracy. I jeszcze nasyłaniem kontroli na szefową lub podsuwaniem jej do podpisu dokumentów, które teraz mogą świadczyć przeciwko niej. A jedna - była uczennica - oskarżyła ją nawet o kradzież własności intelektualnej. Podczas, gdy sama nie miała ani takiego wykształcenia, ani tylu ukończonych kursów, ani doświadczenia jak ta, której wykorzystanie swoich pomysłów zarzuciła.
I co? Nadal ktoś się dziwi, że przez kilka godzin skutecznie wyleczyłem się z chęci bycia dyrektorem?
Chociaż, prawdę mówiąc, to nigdy na to nie chorowałem.